O generale myślę nie inaczej, jak „mój komendant”…
O istnieniu w ochronie przeciwpożarowej, w świecie szkolnictwa pożarniczego i w aglomeracji krakowskiej komendanta Szkoły Chorążych Feliksa Deli wiedziałem tyle, co powinien wiedzieć kierownik Służby Operacyjno-Szkoleniowej Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnych w Poznaniu, a potem zastępca komendanta wojewódzkiego. Rozpoznawałem go na naradach, może kilka razy wymieniliśmy uścisk dłoni. Pamiętam, że będąc w krakowskiej szkole, dostąpiłem zaszczytu zaproszenia na kawę. Jak mogła ta wyglądać kawa, szykowana przez krakusa dla poznaniaka – nie muszę wyjaśniać. Wody w szklance było tyle, że cukier już się nie mieścił.
Zasługi i osiągnięcia kadry krakowskiej szkoły analizowałem bardziej pod kątem oceny, na ile krakusy są lepsi od poznaniaków. Szkoła poznańska z racji miejsca zamieszkania była mi oczywiście bliższa. By wizytówka komendanta krakowskiej szkoły była pełna – dodam, że pozytywne opinie o nim słyszałem od moich kolegów pracujących pod jego skrzydłami. W rozmowach używali właśnie tego określenia: pod skrzydłami, a nie pod rządami – twierdząc, że ma to kolosalne znaczenie. Nie bardzo wtedy wiedziałem, o czym mówią, bo ja w Poznaniu w tym okresie pracowałem na pewno pod rządami – jaśnie panującego komendanta wojewódzkiego.
Epizod krakowski można by podsumować tak: Był sobie Feliks Dela w Krakowie, był Maciej Schroeder w Poznaniu – wiedzieli o sobie tyle, ile wypadało wiedzieć.
Któregoś słonecznego dnia zadzwonił telefon, a w słuchawce miły głos poinformował mnie, że zostanę połączony z komendantem Szkoły Chorążych Pożarnictwa w Krakowie, Feliksem Delą.
W krótkich, uprzejmych komendanckich słowach Feliks Dela poinformował mnie, że minister powołuje zespół ds. zorganizowania PSP, że on będzie jej przewodniczącym i że widzi mnie jako jej członka. Czy ta informacja miała charakter pytania, czy była propozycją do przemyślenia, czy komunikatem końcowym informującym o nowych obowiązkach – dziś nie pamiętam. Czy mogłem powiedzieć NIE – pewnie tak, ale wtedy w czasie pięciominutowej rozmowy z pełnym optymizmu komendantem Feliksem Delą na to nie wpadłem. Czy po odwieszeniu słuchawki byłem zadowolony, dumny, usatysfakcjonowany?… Chyba nie, bardziej odpowiednie byłoby słowo „zaskoczony” – skąd moja kandydatura.
Szum zaczął się, kiedy na biurku w poczcie do komendanta wojewódzkiego znalazła się decyzja podpisana przez podsekretarza stanu w MSW Jerzego Zimowskiego, opatrzona datą 26 kwietnia 1991 r. Powoływała mnie – zastępcę komendanta wojewódzkiego straży pożarnych w Poznaniu – do zespołu.
Już po wstępnym powitaniu przez Feliksa Delę było jasne, że dniówka w ministerialnym zespole zaczyna się wcześnie, a kończy późno, że odosobnienie w Józefowie trwa tydzień, a kolacje szykuje dyżurny zespołu odpowiedzialny w danym dniu za wyżywienie kolegów i koleżanek oraz zapraszanych na konsultacje gości. Lista, co zespół ma zrobić, nie miała końca. Szybko też uświadomiliśmy sobie, z kim trzeba, z kim wypada, z kim chcemy i z kim musimy jako zespół współpracować. Powstawały listy, czego i od kogo potrzebujemy, co wymaga konsultacji, co analiz i przemyśleń, a co inwentaryzacji i wsparcia naukowego. Kalendarze wypełniane były terminami spotkań: z tym co tydzień, z tamtym co miesiąc, z innym raz i wystarczy, a z gronem wątpiących (mówiąc delikatnie)… cóż, lepszą formą będzie korespondencja pisemna, pozwalająca odeprzeć zarzuty, że „PSP rodząca się w koncepcji zespołu nie może być pięknem samym w sobie, wyizolowaną z otoczenia organizacją, bez ścisłego współdziałania z OSP i innymi jednostkami ochrony przeciwpożarowej, samorządami czy administracją rządową”.
Przewodniczącego Feliksa Delę szybko zespół rozszyfrował. Mawiano: „Facet ma wizję”. Ujawniły się jego wybitne uzdolnienia przywódcze, potrafił cel końcowy rozpisać na cele szczegółowe, przychodził na spotkania perfekcyjnie przygotowany, miał harmonogramy, terminy i wiedział, co komu powierzyć do zrobienia. Potrafił przekonywać, argumentować, ale i słuchać, dyskutować, przyjmować argumenty innych i zmieniać ewentualnie swoje decyzje. Szybko poznał członków zespołu, ustalając, kto ma zapał, kto merytoryczną wiedzę, kto jak widzi nową formację i jak odważnie wdraża postanowienia, które zapadły. Dziś, z perspektywy czasu, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że przewodniczący Feliks Dela się nie pomylił. Doskonale potrafił oddzielić plewy od ziarna – tych, co tworzyli, od tych, co przeszkadzali, hamowali, a w najlepszym razie tylko stali z boku.
W ciągu kolejnych miesięcy pracy zespołu pułkownik Dela wykonał tytaniczną pracę organizacyjną, która pozwoliła ująć w karby dyscypliny rzesze tych, od których zależał przyszły obraz i kondycja ochrony przeciwpożarowej. Utworzył niejako sztab, którym na bieżąco efektywnie kierował, ustalając założenia taktyczne rozwoju Państwowej Straży Pożarnej.
Mojemu przewodniczącemu zespołu oddałem swoje doświadczenie, fantazję, jak to może być, chęć tworzenia rzeczy nowych i lepszych oraz pełną dyspozycyjność czasową. W zamian wziąłem wizję PSP i to wszystko, czego jako prawa ręka przewodniczącego mogłem się nauczyć, co mogłem przetestować, podpatrzeć i dostrzec, jak można tak dużym przedsięwzięciem kierować. Dziś tamten okres można oceniać z perspektywy lat funkcjonowania PSP, analizować na podstawie wydanych wtedy przepisów wykonawczych do strażackich ustaw, można opisywać zasługi poszczególnych osób i gremiów decyzyjnych. Można, ale pamiętajmy, że to wszystko wymagało przygotowania przez zespół i akceptacji przewodniczącego płk. Feliksa Deli.
Epizod zespołu można by podsumować tak: Był przewodniczący płk Feliks Dela, który potrafił wszystko załatwić, chciał słuchać, umiał rozmawiać i wyjątkowo skutecznie przekonywać do rewolucyjnych rozwiązań, a potem egzekwować zatwierdzone rozwiązania.
Pomijając szczegóły organizacyjno-kadrowe, 1 lipca 1992 r. zaczyna działać Państwowa Straż Pożarna. W gabinecie komendanta głównego PSP zasiada st. bryg. Feliks Dela. Komendant Feliks Dela w ramach wspomnień powiedział: „… nikt na mnie nie czynił nacisków, kogo mam powołać na moich zastępców. Zarówno w stosunku do Macieja Schroedera, jak i Janka Mizy to były moje autonomiczne wybory. Trafne decyzje. Obaj sprawdzili się aż nadto. Przecież to, co oni przez te kilka lat zrobili, procentuje po dzień dzisiejszy.”
Zaczęła się faza realizacyjna – teraz komendant główny mógł, musiał, a pewnie i chciał rozpocząć wypełnianie zapisów, przepisów i ustaleń przygotowanych przez zespół. I tu komendancki nos st. bryg. Feliksa Deli nie zawiódł, jego kadrowe wyczucie okazało się niezawodne. Szybko powstał zespół oficerów, którym można było powierzyć każde zadanie z przekonaniem, że zostanie ono zrealizowane najlepiej, jak tylko można było pomyśleć. Nowi byli lojalni wobec przełożonego, niezwykle pracowici, potrafiący bronić swoich koncepcji, ale nie uparci. Umieli słuchać przełożonych i podwładnych, liczyć się z ich zdaniem. Przychodząc z terenu, mieli duże doświadczenie, nie byli skażeni pracą za biurkiem w starych układach. Mieszkając na stancjach, w jednostkach JRG i w hotelach, zapominali o zegarku, upływającym czasie, a świetna atmosfera i satysfakcja z tworzenia nowych i pionierskich rzeczy naprawdę była odczuwalna.
To, że do komendanta głównego Feliksa Deli, każdy z nas, nowych w Warszawie, mógł o każdej porze zameldować się z każdą sprawą służbową i prywatną, stało się normą często stosowaną. Szef potrafił współpracować z ludźmi: mundurowymi i cywilami, zawodowcami i ochotnikami, z panami posłami, ministrami i paniami maszynistkami. Jeśli coś nie przebiegało po jego myśli lub gdy stwierdzał nieprawidłowości, sięgał po swoje sposoby ich eliminowania.
Miałem ten komfort, że przychodząc do szefa z nie wiadomo jak odważnym, nowatorskim pomysłem – jeżeli tylko potrafiłem go przekonać, co do potrzeby zastosowania – uzyskiwałem akceptację. Przez ponad trzy lata nigdy nie usłyszałem: nie, bo nie.
Na codziennych spotkaniach (najczęściej wieczorem w hotelu) podsumowywał mijający dzień, przedstawiał plany na kolejne dni, ale co najważniejsze – podrzucał pomysły, sugerował rozwiązania, słuchał propozycji, snuł dalekosiężne plany, dotyczące np. ratownictwa medycznego, rozbudowy KSRG, przyszłości OC, rozwoju pożarniczego szkolnictwa itd.
Jako pierwszy komendant główny PSP zapisał najtrudniejszą, pierwszą kartę nowej formacji. Zapisał ją jak najbardziej chlubnie, ujawniając przy tym talent organizacyjny i dowódczy na polu bitwy rozgrywanej w zaciszu sejmowych, ministerialnych gabinetów i codziennie realizowanych przez strażaków nowych jakościowo akcjach.
Był wybitnym specjalistą we współpracy z posłami, z nadzorującymi naszą służbę wiceministrami, działaczami Związku OSP RP. Potrafił skutecznie dogadywać się z twórcami przekształceń polskiego przemysłu na rzecz produkcji sprzętu pożarniczego, umiejętnie i cierpliwie rozmawiał ze związkami zawodowymi, pamiętał o poprzednikach i nestorach polskiego pożarnictwa. Jeżeli dziś, z perspektywy lat powiem, że większość tu wymienionych parlamentarzystów, ministrów, działaczy i emerytów nadal, już bez zobowiązań służbowo politycznych i personalnych, byłego komendanta głównego darzy szacunkiem, życzliwością, traktuje z podziwem i po przyjacielsku – to na pewno nie przesadzę. Taki był, tak go odbierałem i takim pozostał.
Mój komendant od pierwszego do ostatniego dnia służby w Komendzie Głównej nie zwalniał tempa. Nie miał „wolnych przebiegów”, nie miał dni słabszych, przerw zdrowotno-urlopowych i wyjazdów zagranicznych w celach towarzyskich. Każdy wyjazd poza Warszawę był wykorzystywany do spotkań w terenie, do rozmów z zawodowcami, ochotnikami, samorządowcami i tymi wszystkimi podmiotami, którzy w gminach chcieli, mogli powinni realizować nowe ratownictwo. Szef podobną miarkę przykładał do zastępców i dyrektorów. Mawiał: „Do żony zdążysz, przecież widziała cię ostatnio tydzień temu, a w OSP… jeszcze nigdy nie widzieli przedstawiciela KG PSP, to oni mają nam coś ważnego do powiedzenia.” Taki był – spał w strażnicach, a nie w hotelach, jeździł nocami, bo tylne siedzenie passata uważał za bardzo wygodną kanapę, pozwalającą zregenerować siły, by rano podjąć kolejne zadania.
Miał swoją wizję nowego ratownictwa. Zdając sobie sprawę z braków sprzętowych, kwalifikacyjnych – ba, z wszystkiego, czego nowej formacji brakowało – potrafił dostrzec potrzeby osób poszkodowanych, narażonych na sytuacyjny dyskomfort. Widoczne to było np. w takich okolicznościach: oglądam z szefem wiadomości, na ekranie telewizora droga szybkiego ruchu w okowach zimy, zaśnieżona, mróz siarczysty i kilometrowe korki, setki samochodów bez szans na szybką poprawę sytuacji. Po wiadomościach szef zarządził: „Wyślij, ile trzeba najbliższych OSP na tę szosę, by sprawdzili, kto potrzebuje kocy, kto herbaty, a kogo trzeba do ciepłej strażnicy zabrać i ogrzać”.
Epizod komendancki można by podsumować tak: Był sobie komendant, który wiedział czego chce dla dobra nowej ochrony przeciwpożarowej.
Dziękuję Komendancie, za lata wspólnej służby! Dziś po latach wiemy, że się nie pomyliłeś!
Tekst jest fragmentem opracowania pt. „Właściwy człowiek na właściwym miejscu.” St. Mazur, wyd. EDURA, str. 78-81.
———————————————————————————————————————————————
nadbryg. w st. spocz. Karol Stępień
Wspomnienie o nadbryg. Jerzym Seńczuku.
Pan płk poż. inż. Jerzy Seńczuk został z dniem 1 lipca1989r. mianowany przez wojewodę opolskiego Kazimierza Dzierżana na stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Straży Pożarnych w Opolu. Dla mnie młodego oficera, pracującego wtedy w Kędzierzynie-Koźlu na stanowisku dowódcy oddziału Zawodowej Straży Pożarnej, jak i całej kadry kierowniczej woj. opolskiego było to pewnego rodzaju zaskoczenie. Przyjęliśmy tę informację z dużą dozą niepewności, gdyż po 21 latach na emeryturę odszedł znany i ceniony, niezwykle zasłużony oficer płk poż. Zdzisław Filingier. Te obawy wynikały z tego, że tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jaki sposób zarządzania i kierowania ochroną przeciwpożarową wprowadzi nowy komendant, który przybył do nas z sąsiedniego województwa katowickiego.
Koniec lat 80 ubiegłego wieku był okresem bardzo trudnym, bowiem środki na inwestycje, remonty, zakupy sprzętu trzeba było dosłownie zdobywać. Pan płk Jerzy Seńczuk okazał się mistrzem w tej dziedzinie. Szybko zjednał sobie przychylność władz wojewódzkich, prezesów, dyrektorów zakładów pracy. Rozpoczął się proces wymiany sprzętu, budowy strażnic.
15 czerwca 1992 r. płk Jerzy Seńczuk został powołany przez Ministra Spraw Wewnętrznych na stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej w Opolu. 26 sierpnia 1992 roku wybuchł pożar kompleksu leśnego, który swym zasięgiem objął prawie 10 tys. ha. Była to ekstremalna próba ognia dla nowej formacji. Zdolności organizacyjne, kierownicze i dowódcze generała doskonale się w tym momencie sprawdziły.
W czerwcu 1993 r. zostałem powołany przez Komendanta Głównego PSP nadbryg. Feliksa Delę na stanowisko Komendanta Rejonowego PSP w Kędzierzynie-Koźlu (K-Koźlu).
Przypominam sobie taką sytuację, kiedy to po zgromadzeniu ok 300 tysięcy złotych, udałem się do szefa z prośbą o przeznaczenie ich na potrzeby mojej jednostki w K-Koźlu (księgowość była wtedy w KWPSP). Pan Komendant wezwał główną księgową i polecił sprawdzić stan finansów, okazało się, że nie mam tych pieniędzy, a raczej muszę jeszcze dopłacić 350 tys. z tytułu zakupów dokonanych przez KWPSP na rzecz KRPSP w K-Koźlu.
W czasie powodzi w 1997 r. podczas jednej z odpraw usłyszałem z ust komendanta wojewódzkiego… cytuję:motopompy mają być czerwone. Był to skrót myślowy niosący przesłanie, że mają być czerwone od ciągłej pracy i po drugie, żeby nie było żadnych wątpliwości kto udzielił pomocy ludziom poszkodowanym przez żywioł powodzi.
Pewnego dnia, po 10 latach piastowania urzędu przez nadbryg. Jerzego Seńczuka zostałam poinformowany, że jestem przygotowywany na Jego następcę. Byłem zaskoczony. Nie dzieliłem się z nikim tą informacją. Pragnę nadmienić, że było to pół roku przed oficjalnym odejściem Pana Generała na zaopatrzenie emerytalne.
Jednym z akcentów wieńczącym dzieło i podsumowującym dokonania w ochronie przeciwpożarowej województwa były ćwiczenia przeprowadzone na terenie Zakładów Azotowych w K-Koźlu. Zdawałem sobie sprawę, że te ćwiczenia są bardzo ważne. Późniejsza ich ocena wypadła bardzo pozytywnie. Żartowaliśmy, że nawet duże stado zwierząt leśnych o określonej godzinie weszło na teren ćwiczeń (doliczyłem 70 szt. i przestałem liczyć). Oczywiście zwierzyna została wypłoszona z lasu przez środki hukowe użyte do pozoracji.
Mojego znakomitego poprzednika zapamiętam jako człowieka serdecznego z dużym poczuciem humoru, ale jednak zdecydowanego, potrafiącego pokonywać różne trudności.
———————————————————————————————————————————————-
bryg. w st. spocz. inż. Jan Miza
Wspomnienie o nadbryg. Jerzym Seńczuku.
W 1988 r. Komendant Wojewódzki Straży Pożarnych w Opolu płk. poż. Zdzisław Filingier wysłał na odbywające się w Katowicach duże ćwiczenia aplikacyjne, sztab województwa – powołany do prowadzenia dużych akcji ratowniczo gaśniczych, w którym się znalazłem. Wchodzącemu na salę obrad znanemu i cenionemu komendantowi wojewódzkiemu płk. poż. Tadeuszowi Baniakowi towarzyszyło zawsze dwóch rosłych zastępców – z których jeden wyróżniał się dodatkowo sumiastym wąsem – i to było moje pierwsze spotkanie z płk. inż. Jerzym Seńczukiem. Pierwszy uścisk dłoni miał jednak miejsce dopiero 1 lipca 1989 r. w KWSP Opole, gdy płk. Seńczuk przejmował oficjalnie stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Straży Pożarnych. Kiedyś, gdy z odchodzącym na emeryturę płk. poż. Zdzisławem Filingierem wizytował moją Komendę Rejonową w Paczkowie miałem okazję zapoznać Go z okazji kończącej się inwestycji budowanej strażnicy. Po kilku miesiącach podczas kolejnej „gospodarskiej wizyty” zdziwił się, że w miejscu dużej stodoły stał już obiekt magazynowy, a na miejscu obory – tor do ćwiczeń dla strażaków zawodowych i ochotniczych. Po zapoznaniu się z harmonogramem wykonanych zadań pochwalił za bezkosztowe wykonanie tylu prac i pogratulował mnie i załodze zaangażowania. Trochę się zdziwiłem, że znany na terenie woj. katowickiego z dużej ilości inwestycji strażnic i zakupów nowoczesnego sprzętu płk. poż. Jerzy Seńczuk, zachwycił się też nasza robotą, która zrobiła na Nim dobre wrażenie, jak i zajęte pierwsze miejsca praktycznie we wszystkich współzawodnictwach prowadzonych w 1990 r. na obszarze województwa. Płk. poż. Jerzego Seńczuk żegnając odchodzących na emeryturę zastępców komendanta wojewódzkiego płk. poż. Mieczysława Jańca, a później płk. poż. Romualda Kocielskiego oświadczył, że jego nowy zastępca musi być co najmniej dziesięć lat młodszy, co wprowadziło w zakłopotanie kilku starszych oficerów z naszego województwa. Nawet do tego stopnia, że jeden ze starszych kolegów liczący na awans porzucił stanowisko komendanta rejonowego i wyjechał za granicę. Na początku stycznia 1991 r. zostałem zaproszony przez komendanta wojewódzkiego na „dywan”. Szef zaproponował mi przejście do pracy w KWSP z dniem 1 lutego. Zgodziłem się nie dopytując nawet o jakie stanowisko chodzi.
Uważam, że moja decyzja była odważna i słuszna, gdyż ten okres bezpośredniej pracy z Jurkiem uważam za najwspanialszy w mojej służbie. Oświadczył, że jestem o 11 lat młodszy i nie będzie powoływał drugiego zastępcy, bo podział naszych ról będzie taki – jak On będzie w służbie to bierze za wszystko odpowiedzialność, a jak wyjedzie (mieszkał na stałe w Katowicach) to za wszystko ja odpowiadam. Miał bogate doświadczenie zawodowe i dużą wiedzę oraz wrodzoną intuicję, z której można było „czerpać garściami”. Przyznaję, że piszę o nim w czasie przeszłym z głębokim i szczerym smutkiem, bo był człowiekiem naprawdę wyjątkowym.
Niestety ciężka choroba, która nękała Go przez kilkanaście lat, dokończyła dzieła. Przychodzi mi na myśl cytat z książki Gwiazd naszych wina współczesnego pisarza amerykańskiego Johna Greena cyt. „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć.„, który nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ po odejściu Jurka nastąpiła długo odczuwana pustka.
Jurek miał wyjątkową zdolność w pozyskiwaniu kolegów, a zwłaszcza sponsorów. Miał dar przekonywania, że wszyscy musimy dbać o bezpieczeństwo. Do historii przejdą organizowane przez Niego tzw. piątkowe obiady, podczas których dyrektorzy z największych zakładów pracy żartowali ile ich będzie ten obiad kosztował. Z końcem 1991 r., ze środków pozabudżetowych zakupiliśmy dwie 37 m drabiny Magirusa i dwa samochody gaśnicze firmy Rosenbauer. Pamiętam jakie miałem wewnętrzne opory, gdy podpisywaliśmy sponsorską umowę z Elektrownią Opole, która mniej więcej sprowadzała się do ustalenia, że „gdy wybuchnie pożar w Elektrowni to przyjedziemy gasić w pierwszej kolejności”. Jerzy Seńczuk potrafił mądrze inwestować, co przekładało się na postęp i nowoczesność. W służbie szanował podwładnych, ale jak przyszło kogoś ukarać, robił to bardzo niechętnie i w ostateczności, natomiast, gdy ktoś miał jakiś problem, to mógł liczyć na jego zrozumienie, szczerość i zawsze pomoc. Miał też wyjątkową charyzmę i zaufanie u swojej kadry, ale i szacunek u byłych komendantów. Nie mogę oprzeć się pokusie, aby posłużyć się kolejnym cytatem, tym razem Jane Austen angielskiej pisarki przełomu XVIII i XIX wieku, cyt. „Nie potrzeba słów tam, gdzie czyny świadczą same za siebie.„, który w pełni oddaje ogromne zaangażowanie Jurka dla dobra służby.
nadbryg. w st. spocz. Maciej Schroeder
Wspomnienie o generale brygadierze Feliksie Deli
O generale myślę nie inaczej, jak „mój komendant”…
O istnieniu w ochronie przeciwpożarowej, w świecie szkolnictwa pożarniczego i w aglomeracji krakowskiej komendanta Szkoły Chorążych Feliksa Deli wiedziałem tyle, co powinien wiedzieć kierownik Służby Operacyjno-Szkoleniowej Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnych w Poznaniu, a potem zastępca komendanta wojewódzkiego. Rozpoznawałem go na naradach, może kilka razy wymieniliśmy uścisk dłoni. Pamiętam, że będąc w krakowskiej szkole, dostąpiłem zaszczytu zaproszenia na kawę. Jak mogła ta wyglądać kawa, szykowana przez krakusa dla poznaniaka – nie muszę wyjaśniać. Wody w szklance było tyle, że cukier już się nie mieścił.
Zasługi i osiągnięcia kadry krakowskiej szkoły analizowałem bardziej pod kątem oceny, na ile krakusy są lepsi od poznaniaków. Szkoła poznańska z racji miejsca zamieszkania była mi oczywiście bliższa. By wizytówka komendanta krakowskiej szkoły była pełna – dodam, że pozytywne opinie o nim słyszałem od moich kolegów pracujących pod jego skrzydłami. W rozmowach używali właśnie tego określenia: pod skrzydłami, a nie pod rządami – twierdząc, że ma to kolosalne znaczenie. Nie bardzo wtedy wiedziałem, o czym mówią, bo ja w Poznaniu w tym okresie pracowałem na pewno pod rządami – jaśnie panującego komendanta wojewódzkiego.
Epizod krakowski można by podsumować tak: Był sobie Feliks Dela w Krakowie, był Maciej Schroeder w Poznaniu – wiedzieli o sobie tyle, ile wypadało wiedzieć.
Któregoś słonecznego dnia zadzwonił telefon, a w słuchawce miły głos poinformował mnie, że zostanę połączony z komendantem Szkoły Chorążych Pożarnictwa w Krakowie, Feliksem Delą.
W krótkich, uprzejmych komendanckich słowach Feliks Dela poinformował mnie, że minister powołuje zespół ds. zorganizowania PSP, że on będzie jej przewodniczącym i że widzi mnie jako jej członka. Czy ta informacja miała charakter pytania, czy była propozycją do przemyślenia, czy komunikatem końcowym informującym o nowych obowiązkach – dziś nie pamiętam. Czy mogłem powiedzieć NIE – pewnie tak, ale wtedy w czasie pięciominutowej rozmowy z pełnym optymizmu komendantem Feliksem Delą na to nie wpadłem. Czy po odwieszeniu słuchawki byłem zadowolony, dumny, usatysfakcjonowany?… Chyba nie, bardziej odpowiednie byłoby słowo „zaskoczony” – skąd moja kandydatura.
Szum zaczął się, kiedy na biurku w poczcie do komendanta wojewódzkiego znalazła się decyzja podpisana przez podsekretarza stanu w MSW Jerzego Zimowskiego, opatrzona datą 26 kwietnia 1991 r. Powoływała mnie – zastępcę komendanta wojewódzkiego straży pożarnych w Poznaniu – do zespołu.
Już po wstępnym powitaniu przez Feliksa Delę było jasne, że dniówka w ministerialnym zespole zaczyna się wcześnie, a kończy późno, że odosobnienie w Józefowie trwa tydzień, a kolacje szykuje dyżurny zespołu odpowiedzialny w danym dniu za wyżywienie kolegów i koleżanek oraz zapraszanych na konsultacje gości. Lista, co zespół ma zrobić, nie miała końca. Szybko też uświadomiliśmy sobie, z kim trzeba, z kim wypada, z kim chcemy i z kim musimy jako zespół współpracować. Powstawały listy, czego i od kogo potrzebujemy, co wymaga konsultacji, co analiz i przemyśleń, a co inwentaryzacji i wsparcia naukowego. Kalendarze wypełniane były terminami spotkań: z tym co tydzień, z tamtym co miesiąc, z innym raz i wystarczy, a z gronem wątpiących (mówiąc delikatnie)… cóż, lepszą formą będzie korespondencja pisemna, pozwalająca odeprzeć zarzuty, że „PSP rodząca się w koncepcji zespołu nie może być pięknem samym w sobie, wyizolowaną z otoczenia organizacją, bez ścisłego współdziałania z OSP i innymi jednostkami ochrony przeciwpożarowej, samorządami czy administracją rządową”.
Przewodniczącego Feliksa Delę szybko zespół rozszyfrował. Mawiano: „Facet ma wizję”. Ujawniły się jego wybitne uzdolnienia przywódcze, potrafił cel końcowy rozpisać na cele szczegółowe, przychodził na spotkania perfekcyjnie przygotowany, miał harmonogramy, terminy i wiedział, co komu powierzyć do zrobienia. Potrafił przekonywać, argumentować, ale i słuchać, dyskutować, przyjmować argumenty innych i zmieniać ewentualnie swoje decyzje. Szybko poznał członków zespołu, ustalając, kto ma zapał, kto merytoryczną wiedzę, kto jak widzi nową formację i jak odważnie wdraża postanowienia, które zapadły. Dziś, z perspektywy czasu, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że przewodniczący Feliks Dela się nie pomylił. Doskonale potrafił oddzielić plewy od ziarna – tych, co tworzyli, od tych, co przeszkadzali, hamowali, a w najlepszym razie tylko stali z boku.
W ciągu kolejnych miesięcy pracy zespołu pułkownik Dela wykonał tytaniczną pracę organizacyjną, która pozwoliła ująć w karby dyscypliny rzesze tych, od których zależał przyszły obraz i kondycja ochrony przeciwpożarowej. Utworzył niejako sztab, którym na bieżąco efektywnie kierował, ustalając założenia taktyczne rozwoju Państwowej Straży Pożarnej.
Mojemu przewodniczącemu zespołu oddałem swoje doświadczenie, fantazję, jak to może być, chęć tworzenia rzeczy nowych i lepszych oraz pełną dyspozycyjność czasową. W zamian wziąłem wizję PSP i to wszystko, czego jako prawa ręka przewodniczącego mogłem się nauczyć, co mogłem przetestować, podpatrzeć i dostrzec, jak można tak dużym przedsięwzięciem kierować. Dziś tamten okres można oceniać z perspektywy lat funkcjonowania PSP, analizować na podstawie wydanych wtedy przepisów wykonawczych do strażackich ustaw, można opisywać zasługi poszczególnych osób i gremiów decyzyjnych. Można, ale pamiętajmy, że to wszystko wymagało przygotowania przez zespół i akceptacji przewodniczącego płk. Feliksa Deli.
Epizod zespołu można by podsumować tak: Był przewodniczący płk Feliks Dela, który potrafił wszystko załatwić, chciał słuchać, umiał rozmawiać i wyjątkowo skutecznie przekonywać do rewolucyjnych rozwiązań, a potem egzekwować zatwierdzone rozwiązania.
Pomijając szczegóły organizacyjno-kadrowe, 1 lipca 1992 r. zaczyna działać Państwowa Straż Pożarna. W gabinecie komendanta głównego PSP zasiada st. bryg. Feliks Dela. Komendant Feliks Dela w ramach wspomnień powiedział: „… nikt na mnie nie czynił nacisków, kogo mam powołać na moich zastępców. Zarówno w stosunku do Macieja Schroedera, jak i Janka Mizy to były moje autonomiczne wybory. Trafne decyzje. Obaj sprawdzili się aż nadto. Przecież to, co oni przez te kilka lat zrobili, procentuje po dzień dzisiejszy.”
Zaczęła się faza realizacyjna – teraz komendant główny mógł, musiał, a pewnie i chciał rozpocząć wypełnianie zapisów, przepisów i ustaleń przygotowanych przez zespół. I tu komendancki nos st. bryg. Feliksa Deli nie zawiódł, jego kadrowe wyczucie okazało się niezawodne. Szybko powstał zespół oficerów, którym można było powierzyć każde zadanie z przekonaniem, że zostanie ono zrealizowane najlepiej, jak tylko można było pomyśleć. Nowi byli lojalni wobec przełożonego, niezwykle pracowici, potrafiący bronić swoich koncepcji, ale nie uparci. Umieli słuchać przełożonych i podwładnych, liczyć się z ich zdaniem. Przychodząc z terenu, mieli duże doświadczenie, nie byli skażeni pracą za biurkiem w starych układach. Mieszkając na stancjach, w jednostkach JRG i w hotelach, zapominali o zegarku, upływającym czasie, a świetna atmosfera i satysfakcja z tworzenia nowych i pionierskich rzeczy naprawdę była odczuwalna.
To, że do komendanta głównego Feliksa Deli, każdy z nas, nowych w Warszawie, mógł o każdej porze zameldować się z każdą sprawą służbową i prywatną, stało się normą często stosowaną. Szef potrafił współpracować z ludźmi: mundurowymi i cywilami, zawodowcami i ochotnikami, z panami posłami, ministrami i paniami maszynistkami. Jeśli coś nie przebiegało po jego myśli lub gdy stwierdzał nieprawidłowości, sięgał po swoje sposoby ich eliminowania.
Miałem ten komfort, że przychodząc do szefa z nie wiadomo jak odważnym, nowatorskim pomysłem – jeżeli tylko potrafiłem go przekonać, co do potrzeby zastosowania – uzyskiwałem akceptację. Przez ponad trzy lata nigdy nie usłyszałem: nie, bo nie.
Na codziennych spotkaniach (najczęściej wieczorem w hotelu) podsumowywał mijający dzień, przedstawiał plany na kolejne dni, ale co najważniejsze – podrzucał pomysły, sugerował rozwiązania, słuchał propozycji, snuł dalekosiężne plany, dotyczące np. ratownictwa medycznego, rozbudowy KSRG, przyszłości OC, rozwoju pożarniczego szkolnictwa itd.
Jako pierwszy komendant główny PSP zapisał najtrudniejszą, pierwszą kartę nowej formacji. Zapisał ją jak najbardziej chlubnie, ujawniając przy tym talent organizacyjny i dowódczy na polu bitwy rozgrywanej w zaciszu sejmowych, ministerialnych gabinetów i codziennie realizowanych przez strażaków nowych jakościowo akcjach.
Był wybitnym specjalistą we współpracy z posłami, z nadzorującymi naszą służbę wiceministrami, działaczami Związku OSP RP. Potrafił skutecznie dogadywać się z twórcami przekształceń polskiego przemysłu na rzecz produkcji sprzętu pożarniczego, umiejętnie i cierpliwie rozmawiał ze związkami zawodowymi, pamiętał o poprzednikach i nestorach polskiego pożarnictwa. Jeżeli dziś, z perspektywy lat powiem, że większość tu wymienionych parlamentarzystów, ministrów, działaczy i emerytów nadal, już bez zobowiązań służbowo politycznych i personalnych, byłego komendanta głównego darzy szacunkiem, życzliwością, traktuje z podziwem i po przyjacielsku – to na pewno nie przesadzę. Taki był, tak go odbierałem i takim pozostał.
Mój komendant od pierwszego do ostatniego dnia służby w Komendzie Głównej nie zwalniał tempa. Nie miał „wolnych przebiegów”, nie miał dni słabszych, przerw zdrowotno-urlopowych i wyjazdów zagranicznych w celach towarzyskich. Każdy wyjazd poza Warszawę był wykorzystywany do spotkań w terenie, do rozmów z zawodowcami, ochotnikami, samorządowcami i tymi wszystkimi podmiotami, którzy w gminach chcieli, mogli powinni realizować nowe ratownictwo. Szef podobną miarkę przykładał do zastępców i dyrektorów. Mawiał: „Do żony zdążysz, przecież widziała cię ostatnio tydzień temu, a w OSP… jeszcze nigdy nie widzieli przedstawiciela KG PSP, to oni mają nam coś ważnego do powiedzenia.” Taki był – spał w strażnicach, a nie w hotelach, jeździł nocami, bo tylne siedzenie passata uważał za bardzo wygodną kanapę, pozwalającą zregenerować siły, by rano podjąć kolejne zadania.
Miał swoją wizję nowego ratownictwa. Zdając sobie sprawę z braków sprzętowych, kwalifikacyjnych – ba, z wszystkiego, czego nowej formacji brakowało – potrafił dostrzec potrzeby osób poszkodowanych, narażonych na sytuacyjny dyskomfort. Widoczne to było np. w takich okolicznościach: oglądam z szefem wiadomości, na ekranie telewizora droga szybkiego ruchu w okowach zimy, zaśnieżona, mróz siarczysty i kilometrowe korki, setki samochodów bez szans na szybką poprawę sytuacji. Po wiadomościach szef zarządził: „Wyślij, ile trzeba najbliższych OSP na tę szosę, by sprawdzili, kto potrzebuje kocy, kto herbaty, a kogo trzeba do ciepłej strażnicy zabrać i ogrzać”.
Epizod komendancki można by podsumować tak: Był sobie komendant, który wiedział czego chce dla dobra nowej ochrony przeciwpożarowej.
Dziękuję Komendancie, za lata wspólnej służby! Dziś po latach wiemy, że się nie pomyliłeś!
Tekst jest fragmentem opracowania pt. „Właściwy człowiek na właściwym miejscu.” St. Mazur, wyd. EDURA, str. 78-81.
———————————————————————————————————————————————
nadbryg. w st. spocz. Karol Stępień
Wspomnienie o nadbryg. Jerzym Seńczuku.
Pan płk poż. inż. Jerzy Seńczuk został z dniem 1 lipca1989r. mianowany przez wojewodę opolskiego Kazimierza Dzierżana na stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Straży Pożarnych w Opolu. Dla mnie młodego oficera, pracującego wtedy w Kędzierzynie-Koźlu na stanowisku dowódcy oddziału Zawodowej Straży Pożarnej, jak i całej kadry kierowniczej woj. opolskiego było to pewnego rodzaju zaskoczenie. Przyjęliśmy tę informację z dużą dozą niepewności, gdyż po 21 latach na emeryturę odszedł znany i ceniony, niezwykle zasłużony oficer płk poż. Zdzisław Filingier. Te obawy wynikały z tego, że tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jaki sposób zarządzania i kierowania ochroną przeciwpożarową wprowadzi nowy komendant, który przybył do nas z sąsiedniego województwa katowickiego.
Koniec lat 80 ubiegłego wieku był okresem bardzo trudnym, bowiem środki na inwestycje, remonty, zakupy sprzętu trzeba było dosłownie zdobywać. Pan płk Jerzy Seńczuk okazał się mistrzem w tej dziedzinie. Szybko zjednał sobie przychylność władz wojewódzkich, prezesów, dyrektorów zakładów pracy. Rozpoczął się proces wymiany sprzętu, budowy strażnic.
15 czerwca 1992 r. płk Jerzy Seńczuk został powołany przez Ministra Spraw Wewnętrznych na stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej w Opolu. 26 sierpnia 1992 roku wybuchł pożar kompleksu leśnego, który swym zasięgiem objął prawie 10 tys. ha. Była to ekstremalna próba ognia dla nowej formacji. Zdolności organizacyjne, kierownicze i dowódcze generała doskonale się w tym momencie sprawdziły.
W czerwcu 1993 r. zostałem powołany przez Komendanta Głównego PSP nadbryg. Feliksa Delę na stanowisko Komendanta Rejonowego PSP w Kędzierzynie-Koźlu (K-Koźlu).
Przypominam sobie taką sytuację, kiedy to po zgromadzeniu ok 300 tysięcy złotych, udałem się do szefa z prośbą o przeznaczenie ich na potrzeby mojej jednostki w K-Koźlu (księgowość była wtedy w KWPSP). Pan Komendant wezwał główną księgową i polecił sprawdzić stan finansów, okazało się, że nie mam tych pieniędzy, a raczej muszę jeszcze dopłacić 350 tys. z tytułu zakupów dokonanych przez KWPSP na rzecz KRPSP w K-Koźlu.
W czasie powodzi w 1997 r. podczas jednej z odpraw usłyszałem z ust komendanta wojewódzkiego… cytuję: motopompy mają być czerwone. Był to skrót myślowy niosący przesłanie, że mają być czerwone od ciągłej pracy i po drugie, żeby nie było żadnych wątpliwości kto udzielił pomocy ludziom poszkodowanym przez żywioł powodzi.
Pewnego dnia, po 10 latach piastowania urzędu przez nadbryg. Jerzego Seńczuka zostałam poinformowany, że jestem przygotowywany na Jego następcę. Byłem zaskoczony. Nie dzieliłem się z nikim tą informacją. Pragnę nadmienić, że było to pół roku przed oficjalnym odejściem Pana Generała na zaopatrzenie emerytalne.
Jednym z akcentów wieńczącym dzieło i podsumowującym dokonania w ochronie przeciwpożarowej województwa były ćwiczenia przeprowadzone na terenie Zakładów Azotowych w K-Koźlu. Zdawałem sobie sprawę, że te ćwiczenia są bardzo ważne. Późniejsza ich ocena wypadła bardzo pozytywnie. Żartowaliśmy, że nawet duże stado zwierząt leśnych o określonej godzinie weszło na teren ćwiczeń (doliczyłem 70 szt. i przestałem liczyć). Oczywiście zwierzyna została wypłoszona z lasu przez środki hukowe użyte do pozoracji.
Mojego znakomitego poprzednika zapamiętam jako człowieka serdecznego z dużym poczuciem humoru, ale jednak zdecydowanego, potrafiącego pokonywać różne trudności.
———————————————————————————————————————————————-
bryg. w st. spocz. inż. Jan Miza
Wspomnienie o nadbryg. Jerzym Seńczuku.
W 1988 r. Komendant Wojewódzki Straży Pożarnych w Opolu płk. poż. Zdzisław Filingier wysłał na odbywające się w Katowicach duże ćwiczenia aplikacyjne, sztab województwa – powołany do prowadzenia dużych akcji ratowniczo gaśniczych, w którym się znalazłem. Wchodzącemu na salę obrad znanemu i cenionemu komendantowi wojewódzkiemu płk. poż. Tadeuszowi Baniakowi towarzyszyło zawsze dwóch rosłych zastępców – z których jeden wyróżniał się dodatkowo sumiastym wąsem – i to było moje pierwsze spotkanie z płk. inż. Jerzym Seńczukiem. Pierwszy uścisk dłoni miał jednak miejsce dopiero 1 lipca 1989 r. w KWSP Opole, gdy płk. Seńczuk przejmował oficjalnie stanowisko Komendanta Wojewódzkiego Straży Pożarnych. Kiedyś, gdy z odchodzącym na emeryturę płk. poż. Zdzisławem Filingierem wizytował moją Komendę Rejonową w Paczkowie miałem okazję zapoznać Go z okazji kończącej się inwestycji budowanej strażnicy. Po kilku miesiącach podczas kolejnej „gospodarskiej wizyty” zdziwił się, że w miejscu dużej stodoły stał już obiekt magazynowy, a na miejscu obory – tor do ćwiczeń dla strażaków zawodowych i ochotniczych. Po zapoznaniu się z harmonogramem wykonanych zadań pochwalił za bezkosztowe wykonanie tylu prac i pogratulował mnie i załodze zaangażowania. Trochę się zdziwiłem, że znany na terenie woj. katowickiego z dużej ilości inwestycji strażnic i zakupów nowoczesnego sprzętu płk. poż. Jerzy Seńczuk, zachwycił się też nasza robotą, która zrobiła na Nim dobre wrażenie, jak i zajęte pierwsze miejsca praktycznie we wszystkich współzawodnictwach prowadzonych w 1990 r. na obszarze województwa. Płk. poż. Jerzego Seńczuk żegnając odchodzących na emeryturę zastępców komendanta wojewódzkiego płk. poż. Mieczysława Jańca, a później płk. poż. Romualda Kocielskiego oświadczył, że jego nowy zastępca musi być co najmniej dziesięć lat młodszy, co wprowadziło w zakłopotanie kilku starszych oficerów z naszego województwa. Nawet do tego stopnia, że jeden ze starszych kolegów liczący na awans porzucił stanowisko komendanta rejonowego i wyjechał za granicę. Na początku stycznia 1991 r. zostałem zaproszony przez komendanta wojewódzkiego na „dywan”. Szef zaproponował mi przejście do pracy w KWSP z dniem 1 lutego. Zgodziłem się nie dopytując nawet o jakie stanowisko chodzi.
Uważam, że moja decyzja była odważna i słuszna, gdyż ten okres bezpośredniej pracy z Jurkiem uważam za najwspanialszy w mojej służbie. Oświadczył, że jestem o 11 lat młodszy i nie będzie powoływał drugiego zastępcy, bo podział naszych ról będzie taki – jak On będzie w służbie to bierze za wszystko odpowiedzialność, a jak wyjedzie (mieszkał na stałe w Katowicach) to za wszystko ja odpowiadam. Miał bogate doświadczenie zawodowe i dużą wiedzę oraz wrodzoną intuicję, z której można było „czerpać garściami”. Przyznaję, że piszę o nim w czasie przeszłym z głębokim i szczerym smutkiem, bo był człowiekiem naprawdę wyjątkowym.
Niestety ciężka choroba, która nękała Go przez kilkanaście lat, dokończyła dzieła. Przychodzi mi na myśl cytat z książki Gwiazd naszych wina współczesnego pisarza amerykańskiego Johna Greena cyt. „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć.„, który nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ po odejściu Jurka nastąpiła długo odczuwana pustka.
Jurek miał wyjątkową zdolność w pozyskiwaniu kolegów, a zwłaszcza sponsorów. Miał dar przekonywania, że wszyscy musimy dbać o bezpieczeństwo. Do historii przejdą organizowane przez Niego tzw. piątkowe obiady, podczas których dyrektorzy z największych zakładów pracy żartowali ile ich będzie ten obiad kosztował. Z końcem 1991 r., ze środków pozabudżetowych zakupiliśmy dwie 37 m drabiny Magirusa i dwa samochody gaśnicze firmy Rosenbauer. Pamiętam jakie miałem wewnętrzne opory, gdy podpisywaliśmy sponsorską umowę z Elektrownią Opole, która mniej więcej sprowadzała się do ustalenia, że „gdy wybuchnie pożar w Elektrowni to przyjedziemy gasić w pierwszej kolejności”. Jerzy Seńczuk potrafił mądrze inwestować, co przekładało się na postęp i nowoczesność. W służbie szanował podwładnych, ale jak przyszło kogoś ukarać, robił to bardzo niechętnie i w ostateczności, natomiast, gdy ktoś miał jakiś problem, to mógł liczyć na jego zrozumienie, szczerość i zawsze pomoc. Miał też wyjątkową charyzmę i zaufanie u swojej kadry, ale i szacunek u byłych komendantów. Nie mogę oprzeć się pokusie, aby posłużyć się kolejnym cytatem, tym razem Jane Austen angielskiej pisarki przełomu XVIII i XIX wieku, cyt. „Nie potrzeba słów tam, gdzie czyny świadczą same za siebie.„, który w pełni oddaje ogromne zaangażowanie Jurka dla dobra służby.
05.06.2021 r.